W cztery oczy z zezem

Poznaliśmy się na rekolekcjach. Animator RAMu i animatorka Oazy. Na jedną z randek poszliśmy na katechezę Neokatechumenatu, pierwszym co zrobiliśmy jako para było pójście na Mszę. Brzmi idealnie?
Od początku było wiadomo, że w tym związku na pierwszym miejscu będzie Bóg – staraliśmy się, żeby miał on priorytetową pozycję w naszych życiach wcześniej, więc jasne było, że tak będzie dalej. I to jest niesamowite, bardzo dużo daje i wiem, że sporo osób nam tego zazdrości (ale tak dobrze – „ale macie fajnie, też tak chce”).
Tylko warto pamiętać, że ta sytuacja ma dwie strony.
Morze łaski
To jest nie do ogarnięcia, że od początku naszego związku rzeczywiście dostawaliśmy masę wsparcia z różnych stron. Już sam fakt tego w jakim momencie życia się poznaliśmy i jak dużo zbiegów okoliczności musiało się pojawić, by do tego doszło, zakrawa na mały cud.
To, że oboje budujemy na tym samym, daje niesamowite poczucie bezpieczeństwa. Nigdy chyba nie zapomnę spojrzenia Karola, pełnego politowania, kiedy zapytałam czy będziemy czekać z seksem do ślubu i jego pełnego przekonania „tak”. Nikt nikogo na siłę nie musi ciągnąć do Kościoła, wymuszać trzymania się restrykcyjnej moralności. I choć często mamy inne zdanie w wielu kwestiach, to wspólna podstawa pomaga nam wypracować kompromis.
Możemy się za siebie modlić, możemy się ze sobą modlić, słuchamy razem księżowskich konferencji, rozumiemy trudności, które komuś nie będącemu zaangażowanym w Kościół byłoby ciężko zrozumieć. To jest ogromny skarb.
Od nich wymagać będą
Tak, niesamowicie dużo dobra nas w tym związku spotkało. Ale miłość Boga jest nie tylko ogromna, ale i wymagająca. Wiem, że wszystko co robimy „bo Bóg tak chciał” przyniesie owoce, ale to wcale nie jest łatwe, czasem nawet nie jest przyjemne. Na pierwszy ogień może iść czekanie z seksem. Z całego serca jestem przekonana, że to jedna z lepszych decyzji, ale to wcale nie oznacza, że dzięki takiemu przekonaniu jest łatwiej wytrzymać.
Bycie katolicką parą, a potem małżeństwem, nie jest proste (bycie chrześcijaninem w ogóle nie jest łatwe…). NPR, otwartość na życie, wspólnota, rekolekcje, dawanie świadectwa, zaufanie Bogu w podstawowych kwestiach.
Godząc się na małżeństwo sakramentalne wyrażamy zgodę na to, że nic w tym związku nie będzie po naszemu. Bóg ma 51% głosu, my po marnym 24,5.
On nie jest mój
I nigdy nie będzie.
Pieśń, która będzie na wejście na naszej Mszy ślubnej [spojler alert] ma tekst (z Pieśni nad pieśniami)„(…) Ja przynależę do mego miłego, a on jest cały mój. Szukałam miłości mojego życia, szukałam, lecz nie znalazłam. Znalazłam miłość mojego życia. Pochwyciłam go i nigdy już nie puszczę”
Tylko że to zdanie w pierwszej kolejności odnosi się do Boga. To jest piękno i trudność związku. Jestem Boga, do nikogo innego nigdy należeć nie będę. W sakramencie małżeństwa On pożycza mi Karola, który ciągle jest Jego. Jeśli nie wierzymy, możemy się bawić w „mąż jest tylko mój”. Chrześcijaństwo zmienia tę wizję.
Bo w tym wszystkim totalnie nie chodzi o wiarę w Boga. Chodzi o wierzenie Mu, że jego pomysły, to co On proponuje, jest dla nas najlepsze.
Kasia
Nie wiem czy ktoś poza mną zauważył, ze jeśli patrzy się komuś w oczy, można zobaczyć tam siebie, swoją odbitą jak w zwierciadle twarz. Bardzo romantyczny obraz, ale z drugiej strony można tez doszukać się w nim egoizmu, który bardzo trudno zwalczyć. Mając zeza, jedno oko na inna rzeczywistość, jest łatwiej leczyć się z zachwytu samym sobą.
Prościej jest też dostrzec co ktoś stojący obok robi, jaki daje przykład, czym się kieruje, jaki ma wyraz twarzy patrząc na nasze poczynania. My wybraliśmy zezowanie na potrzebne źródło dobra, nieskończonej miłości, pokoju i wolności. Drugie oko zostaje utkwione w oblubienicy.
Nasze osobiste relacje z Bogiem budowaliśmy od kilku lat w naszych wspólnotach. Myślę że to również zaowocowało tym gdzie, jak i po co szukałem swojej przyszłej żony. Bez wcześniejszego budowania naszej wiary, która rzutuje przecież na wszelaka hierarchię wartości, możliwe ze Kasia byłaby dla mnie nawiedzoną oazówą, a ja dla Kasi katotalibem, i nic by z tego nie wyszło. Teraz oprócz naszych osobistych relacji, budujemy też relację wspólną, miedzy nami i Nim, co było pierwszym założeniem naszego związku i jak dotąd się nie zawiedliśmy. A co by to było, gdym naprawdę miał wiarę i bezgraniczną ufność…?
Jaki w ogóle jest sens budowania związku miedzy dwojgiem ludzi, jakim jest narzeczeństwo i małżeństwo, dobrowolnie zapraszając do tego związku trzecią osobę? Przecież jesteśmy w miarę mądrzy, silni, inteligentni i wykształceni. Wiesz może jak zbudować gitarę (jeśli nie jesteś lutnikiem)? Co wtedy robisz? Wyszukujesz w Internecie hasło: „jak zrobić gitarę”. My też nie wiemy jak budować naprawdę dobry i szczęśliwy związek, wiec szukamy, tylko szukamy w innej encyklopedii wiedzy czyli w Bogu i Jego Słowie. Nie zawsze jest łatwo i kolorowo. Dobrowolnie decydując się na narzeczeństwo, i na to, żeby Bóg w nim był, również zgodziliśmy się trud, frustracje i wyrzeczenia z tym związane. Oczywiście czasami przychodzą myśli, czy może nie łatwiej byłoby żyć według jakiegoś poradnika pozytywnego myślenia lub innych łatwych i przyjemnych bzdetów. Moim zdaniem tylko Bóg i wiara daje na cokolwiek wiekuistą gwarancję, że nie zostaniemy opuszczeni, kiedy coś zawiedzie, że także przez tego Trzeciego jest brana odpowiedzialność.
Na koniec tak sobie myślę, ze małżeństwo i każdy inny stan ma nas ostatecznie doprowadzić do czegoś nieporównywalnie piękniejszego i wiecznego, a że życie na ziemi jest niezłym wyzwaniem to fakt, pytanie czy to wyzwanie się podejmuje jak Rocky Balboa, czy chowa głowę w piasek jak pędziwiatr.
Karol

Kasia Janowska
Autor